Julia Wiśniewska: Co skłoniło Pana do takiego zawodu?
Zbigniew Andrzejewski: To był całkowity przypadek. Zauważyłem, że w przestrzeni publicznej, w Internecie, brakuje treści i możliwości pożegnania bliskiej osoby. Kilka lat temu zmarła moja mama. Ponieważ w rodzinie jestem uważany za tego „wygadanego”, to stwierdzili, że powinienem powiedzieć parę słów o mamie podczas mszy. No i zacząłem szukać w Internecie, jak pożegnanie powinno wyglądać i okazało się, że tego w ogóle nie ma. I w końcu napisałem je sam. Księdzu się spodobało, bo poprosił mnie nawet, żeby mu przemowę zostawił. Rodzinie również się podobało. A, że byłem na zakręcie życiowym, wcześniej wiele lat byłem dyrektorem w banku amerykańskim, wcześniej kariera w wielkich korporacjach ... Byłem bez pracy i postanowiłem, że coś muszę zrobić. Postawiłem stronę, zgromadziłem treści, które, gdy ktoś będzie akurat takich szukał to na niej wszystko znajdzie. Podzieliłem ją na kilka podstron, umieściłem poezję, cytaty, epitafia. Poza tym przygotowałem dwa wzory pożegnań. I w sumie wyszło z tego spore kompendium wiedzy.
Pomyślałem też, że mógłbym się zajmować tematem dla tych, którzy mają większe wymagania niż to, co im strona oferuje. Zacząłem więc pisać indywidualnie. I to był początek.
To były pożegnania dla osób świeckich?
Wprost przeciwnie – były dla księży – na msze albo dla rodziny. Z reguły my Polacy nie mamy takiej odporności psychicznej, by żegnać bliskich wśród ludzi, podczas mszy i pogrzebu. Szykowałem teksty bardziej dla księży.
Strona chyba się szybko osadziła w Internecie, prawda?
Bardzo szybko. W sumie specjalnie jej nie promowałem. Okazało się, że naprawdę dużo osób szuka takich treści. Dostaję przecież raporty z wejść na stronę: najpierw tysiąc, potem kilka tysięcy, a w pandemii był to rekord, bo 27 tys. miesięcznie. Trochę osób już odzywało się z indywidualnymi zamówieniami. Ponoszę to ryzyko, że gdy komuś nie spodoba się pożegnanie, to biorę to na siebie i nic nie płaci. Ale to jeszcze mi się nie zdarzyło (śmiech).